Film Ponsoldta jest przede wszystkim bardzo subtelny. Reżyser skrupulatnie kreśli niuanse relacji dwojga bohaterów. Nawet drugi plan jest tu odpowiednio skomplikowany. Postacie z otoczenia
W obecnych, przesadnie nadświadomych czasach konwencja love story wydaje się nie mieć racji bytu. Nie sposób dziś opowiedzieć prostą historię o dwojgu zakochanych bez uzbrojenia się w pancerz ironii albo kiczu, ewentualnie otoczkę tanecznej ekwilibrystyki (à la "Step up"). W cenie są też wampiry. Scenarzyści Scott Neustadter i Michael H. Weber przetestowali już – w "500 dniach miłości" – metodę trzymania bezpiecznego, sarkastycznego dystansu. Tym razem postanowili jednak wskoczyć w konwencję na całego, nawiązując do takich produkcji, jak choćby "Nic nie mów" Camerona Crowe’a. Kto by pomyślał? Udało się.
Sutter Keely (Miles Teller) to etatowy szkolny błazen i imprezowicz, stawiający dobrą zabawę kilometr przed nauką. W typowym amerykańskim liceum czyni go to oczywiście jednym z Popularnych Dzieciaków. Aimee Finicky (Shailene Woodley) sytuuje się z kolei gdzieś w szarej strefie szkolnego korytarza, gdzie zazwyczaj przebywają podobne do niej "miłe dziewczyny". Gdy porzucony przez dotychczasową partnerkę (Brie Larson) Sutter – po szczególnie intensywnej nocnej imprezie – obudzi się na trawniku pod domem Aimee, dwoje nastolatków niespodziewanie zacznie się ku sobie zbliżać.
Zawadiacka osobowość i nie do końca czyste intencje Suttera sprawiają, że to – wydawałoby się, standardowe – love story aż kipi od suspensu. Początkowo Aimee to zaledwie szansa na darmowe korepetycje z geometrii, ewentualnie okazja do odegrania się na eks. Nie wiemy do końca, czy Sutter bawi się, czy zakochuje: co do Aimee nie ma bowiem wątpliwości. Gdy Teller i Woodley są razem w kadrze, czujemy na ekranie elektryczność, którą reżyser James Ponsoldt skutecznie rejestruje w długich, uważnych ujęciach. Takie są właśnie sekwencje przełomowych momentów związku: pierwszego pocałunku, pierwszego razu. Zwłaszcza Woodley zwraca uwagę kolejną po "Spadkobiercach" świetną rolą. Jej Aimee to dziewczyna, która przechodzi ewolucję: od początkowego niezręcznego niedowierzania w awanse Suttera po dojrzałą pewność swojego uczucia. Nie ma tu jednak standardowej, podawanej łopatą przemiany z brzydkiego kaczątka w łabędzia. Również Teller jest zresztą świetny – tym bardziej że musi on balansować na cienkiej granicy między widzowską sympatią a nieufnością.
Film Ponsoldta jest przede wszystkim bardzo subtelny. Reżyser skrupulatnie kreśli niuanse relacji dwojga bohaterów. Nawet drugi plan jest tu odpowiednio skomplikowany. Postacie z otoczenia bohaterów nie zostają sprowadzane do kliszowych figur nieczułej matki (Jennifer Jason Leigh), naburmuszonej starszej siostry (Mary Elizabeth Winstead), złego ojca (Kyle Chandler) czy złej eksdziewczyny. Każdy z tych bohaterów ma swoją rację, w reprezentowanych przez nich stereotypach jest zawsze drugie dno. Dla Cassidy – eksdziewczyny Suttera – która intensywnie myśli o swojej przyszłości, chłopak jest po prostu balastem. Stoi w miejscu, nie oferuje nic poza chwilą świetnej zabawy.
Ponsoldt i jego scenarzyści intrygująco wywracają pozytywną filozofię "bycia tu i teraz". Sutter rzuca tym sloganem na lewo i prawo, rozumiejąc go jako przyzwolenie na własną niedojrzałość. W swoim beztroskim skupieniu na chwili obecnej chłopak ignoruje fakt, że znajduje się na równi pochyłej, która skończyć się może jedynie w oparach alkoholizmu. Co więcej, nawyk zapijania każdej rozterki i każdego szczęścia zaszczepia on Aimee. "Cudowne tu i teraz" w końcowych partiach staje się więc opowieścią o zbawieniu i samorealizacji. Choć reżyser trochę zbyt ufnie ulega urokowi tych tropów i kilka ostatnich chwil niekorzystnie trąci hollywoodzką bajeczką, Ponsoldt – przy niemałym udziale talentu Woodley – finiszuje brawurowo.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu